wtorek, 11 maja 2010

Twierdza w Upliscyche, Gori, Kutaisi, Monastyr Galati

2.05 niedziela
Muzeum otwierają dopiero o 9. Więc z rana spokojnie wstajemy, robimy herbatkę, śniadanko i przed 10 pakujemy. Jest nieźle, nie pada. Przychodzi do nas jakiś gość i przynosi nam 2 bilety do muzeum po 3Lari za sztukę. Zostawiamy strażnikom plecaki i wspinamy się na wzgórze do skalnego miasta. Sam kompleks jest bardzo stary pochodzi gdzieś z 2 tysiąclecia p.n.e. , a nazwa oznacza twierdzę przywódcy / upali-przywódca, cyche-twierdza/. Na skalnym cyplu nad rzeka wykuto w skałach olbrzymią liczbę pomieszczeń. Jest teatr, sala tronowa, resztki murów i od strony sąsiedniego wzgórza naturalna głęboka skalna fosa. Jest też mała cerkiew, niestety zamknięta, bo dla dwójki turystów nikomu nie chciało się wchodzić z kluczami na górę. Są też olbrzymie skalne cysterny na wodę /może nawet studnie?/ obecnie częściowo zasypane. Twierdza przez te 4 tysiące lat była świadkiem wielu wydarzeń i w czasach najazdów mongolskich nie uniknęła losu pozostałych warowni. Jednak najbardziej niesamowita rzeczą jest główne wejście do twierdzy. Długi ostro nachylony tunel średnicy ok. 4m wykuty w skałach, prowadzący prosto do środka miasta, a zaczynający się bezpośrednio nad wodą. Pewnie dawniej dojście do tunelu było tylko po pomoście wzdłuż skalnej ściany nad wodą albo łodziami. My oczywiście kończymy nim zwiedzanie, bo jak zawsze wybraliśmy własna drogę i do twierdzy dostaliśmy się z tej drugiej trudniejszej strony. Przy okazji udaje się nam znaleźć kamień z dziurką dla naszego znajomego kolekcjonera. Rozglądaliśmy się za tym przez całą podroż w każdym miejscu i dopiero tutaj w końcu jest! Adam, mamy go! Będzie następny okaz do powieszenia na ścianie, tym razem pamiątka z Gruzji. Zabieramy plecaki i idziemy za most do wsi poszukać jakiś transport do Gori. Trzeba iść aż na drugie skrzyżowanie, bo z pierwszego nic nie jeździ. Czekamy na marszrutkę. W końcu udaje się nam złapać stopa i okazją podjeżdżamy do Gori - miasta, w którym urodził się Josif Wisarionowicz Dżugaszwili czyli Stalin. Wysiadamy na Placu przed monumentalnym pomnikiem generalissimusa /tytuł który sobie nadał po zwycięstwie nad Niemcami/. Robimy małą sesję zdjęć, ale idzie kiepsko, bo pomnik jest naprawdę wysoki i pod światło kiepsko się fotografuje. Ruszamy główną aleja w stronę zamykającego cały plac Muzeum Stalina. Idziemy zadrzewionym deptakiem, którego środkiem kiedyś płynęła woda tworząc malownicze kaskady nad którymi przerzucono małe mostki. Niestety to już przeszłość. Gori lata świetności ma już dawno za sobą. Przed Muzeum stoi obudowany gmachem mały stary domek - jest to oryginalny dom rodziców Stalina. Udaje się nam dołączyć do wycieczki i zaglądamy do środka - 2 izby i to wszystko. Potem ciągnąc się za ta grupą zwiedzamy salonkę czyli wagon, którym podróżował Stalin. Okazuje się, ze w tej grupie są Polacy i dowiadujemy się, ze dzisiaj ma być w Gori uroczystość nadania jednej z ulic imienia Lecha Kaczyńskiego. Niestety nikt z miejscowych nic dokładniejszego o tym nie wie. Nawet policjanci pytani o te uroczystość wzruszają ramionami. Idziemy do muzeum. Bilety wstępu po 10Lari. Dobrze, że domek i salonkę zwiedziliśmy na krzywika, bo za ten luksus trzeba by dopłacić jeszcze po 5Lari. Muzeum zwiedza się z przewodnikiem wliczonym w koszt biletu. Czas zatrzymał się tu w połowie lat 50-tych. Wszystko w peanach na cześć wielkiego rodaka Gruzina, wodza narodu sowieckiego. Zdjęcia, pamiątki, prezenty od zaprzyjaźnionych państw i zakładów pracy z różnych okazji /jest też prezent od fabryki z Polski/, buty, mundur, biurko, a nawet maska pośmiertna wodza - szósta kopia z dziewięciu wykonanych. Opuszczamy muzeum i z plecakami idziemy na zamek. Jest to wysokie obronne z samego założenia wzgórze z odrestaurowanymi częściowo murami. U podnóża przechodzimy przez plac z przejmującym pomnikiem 8 wojów gruzińskich okaleczonych w walce. Potężne siedzące w kręgu postacie w zbrojach. Niektóre  z dziurami w plecach albo z uciętą głową, nogami, czy całym ramieniem. Wszystkie nadal trzymające kurczowo miecz nawet w obciętej dłoni. Robi wrażenie i przypomina o trudnej historii Gruzinów. Wchodzimy na twierdzę. Niewiele poza bramą wejściową i murami obwodowymi pozostało. Znajdujemy jedynie studnię i resztki wielkich kadzi do fermentacji wina oraz jakieś zamknięte podziemne pomieszczenie i to wszystko. Podziwiamy wspaniały widok ze wzgórza na okolicę i przy okazji udaje się nam wypatrzeć dworzec autobusowy, więc nie musimy się nikogo pytać tylko schodzimy i łapiemy marszrutkę do Khaszuri. Bo do Kutaisi, do którego chcemy się dostać nic stąd nie jeździ. W Khaszuri przesiadamy się do następnej marszrutki za 10Lari i lądujemy z jedną przesiadką w cenie biletu na miejscu. Kutaisi - stolica starożytnej Kolchidy, do której po złote runo  wyprawiał się Jazon. Trafiamy tu dokładnie w dniu, w którym to mające 3,5 tysiąca lat miasto obchodzi akurat rocznice swojego założenia. Wysadzają nas przed centrum, bo główny plac z okazji święta jest zamknięty i trwa tam koncert. Przebijamy się przez tłumy młodzieży, żeby dotrzeć na druga stronę placu, skąd z bocznej uliczki odchodzą marszrutki do Monastyru Galati. Mamy pół godziny czasu i idziemy coś zjeść. Niestety tu dzisiaj istne szaleństwo i po pół godzinnym oczekiwaniu z jedzeniem w rękach wypadamy biegiem z baru i pędzimy do marszrutki, żeby nam nie uciekła. Płacimy po 1Lari i dojeżdżamy pnącymi się po zboczu wzgórza serpentynami do Galati. Przed nami zabudowania monastyru otoczonego murem. Świątynia założona została przez króla Dawida Budowniczego w 1106r. n.e. wraz z Akademią, która istnieje i funkcjonuje do dziś. Zwiedzamy świątynię z piękną mozaiką w absydzie i freskami na ścianach bocznych. Jest tez jedyny zachowany do naszych czasów portret króla Dawida. Nabieramy wody ze źródełka wybijającego pod wieżą z dzwonnicą i idziemy załatwić zgodę na rozbicie namiotu gdzieś na terenie monastyru. Niestety Akademia jest szkoła męską i po zamknięciu bram na terenie monastyru kobiety przebywać nie mogą. Trudno. Problem w tym, ze monastyr zajmuje jedyne płaskie miejsce na wzgórzu, a reszta to stromizna i las plus jakieś ruiny w oddali. Jeden z mnichów /popów?/ pokazuje nam na te ruiny i mówi, ze tam można się rozbić, tylko prosi żeby nie w środku, bo to też świątynia. Idziemy tam. Miejsca na rozbicie jest naprawdę sporo, tylko że  tam akurat trwają przygotowania do jakiejś lepszej imprezy - libacji, kilkunastu facetów, ognisko i stół ze skalnych bloków zastawiony żarciem i alkoholem. Nawet nas zapraszali, ale woleliśmy podziękować, tym bardziej, ze już robiło się ciemno i zanosiło się na deszcz. Znajdujemy miejsce na stoku powyżej i  rozbijamy się już w deszczu. Znowu leje, ale tym razem to dobrze, bo przyspieszy zakończenie imprezy na dole i będziemy mieli spokojną noc. Kładziemy się spać. Po godzinie imprezowicze dają w końcu za wygraną i się zwijają. Zapada cisza można zasnąć. Leje całą noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz