1.05 sobota
Opuszczamy Tbilisi w strugach deszczu. Kiedy już chcemy wychodzić z hotelu pojawia się szef i proponuje, że nas podwiezie na drugi koniec Tbilisi na dworzec autobusowy Didube . Mamy okazję chwilę pogadać i kazuje się, że jest on dyrektorem szkoły. Wymieniamy się telefonami i adresami. Wysadza nas na dworcu, znajduje odpowiednią marszrutkę i kupuje nam bilety. Tacy są Gruzini! Jedziemy do Mcchety odległej o ok. 25 km. Gdy dojeżdżamy dalej pada. Zostawiamy plecaki w aptece i idziemy na miasto. Najpierw do katedry Sweti Cchoweli czyli Drzewo Życia. Piękne ornamenty, freski, ikony kapiące złotem i srebrem, a nad tym wszystkim ogromny - na całą szerokość i wysokość absydy - fresk przedstawiający Chrystusa. W głównej nawie zadaszony kamienny tron i coś w rodzaju wolno stojącej kapliczki, w której według przekazów pochowana jest siostra Eliasza, świadka śmierci Jezusa. To właśnie Eliasz przywiózł do Gruzji chiton, czyli szatę Jezusa. Jego siostra Sidonia, gdy dotknęła go "padła rażona wielką trwogą" i została wraz z chitonem pochowana w tym miejscu. Po pewnym czasie na jej grobie wyrósł wielki cedr libański. Gdy Gruzja przyjęła chrześcijaństwo jeden z władców kazał wybudować w tym miejscu świątynię oraz ściąć cedr i zrobić z niego kolumny do kościoła. Jedna z nich okazała się cudowna. To właśnie przy niej miała sie modlić Św. Nina i wtedy z kolumny zaczął sączyć się uzdrawiający olej. I stąd nazwa Sweti Cchoweli czyli Drzewo Życia. W czasie zwiedzania świątyni jesteśmy świadkami chrztu w tym obrządku. Małe dziecko jest zanurzane w kamiennej kadzi-chrzcielnicy /tej samej w której byli chrzczeni wszyscy władcy Gruzji począwszy od IV wieku !/, namaszczane, a następnie po zapaleniu świec kapłan /pop?/modląc się obchodzi wraz z rodzicami z dzieckiem na ręku dookoła chrzcielnicy. Wychodzimy na zewnątrz i obchodzimy świątynię wkoło. Cały kompleks był dawniej obronny. Do dzisiaj zachowały się mury, brama wjazdowa oraz część wieży z dzwonnicą. Przy okazji dostajemy ostrą reprymendę od jednego z zakonników, który uważał, że chcemy mu zrobić zdjęcie - bardzo tego nie lubią. Udajemy się do drugiej świątyni - Samtawro. Nazwa pochodzi od słowa "mtawro" oznaczającego ogrody władcy. Jest to cały zespół budynków, z których wyróżnia się świątynia i dzwonnica. W świątyni znajduje się grób pierwszego chrześcijańskiego króla Kartli - Miriama i jego żony Nany. Mamy już za sobą chrzest, a tu wchodząc mijamy parę nowożeńców po ceremonii ślubnej. Do tego przy kościele widzimy grupę ludzi pod wielkim parasolem stojącą przy jakimś grobie pełnym kwiatów. Wtedy myśleliśmy, że to jakieś uroczystości związane z pochówkiem, wiec się tam nie pchaliśmy. A tymczasem było to kolejne święte miejsce słynące cudami - z nagrobka wypływa cudowny olej, który wierni zbierają do buteleczek i zabierają do domów, żeby leczyć chorych. /Ale o tym dowiemy się dopiero za 3 dni./ Schodzimy do miasteczka. Jest jeszcze w "pobliżu" na wzgórzu monastyr Dżwari, na który też mieliśmy ochotę, ale na piechotę to około 2h w jedna stronę z ostrym podejściem w deszczu, albo 25 Lari za taxi. Taksówka wychodzi drogo, więc odpada, a 4 godzinna wycieczka na piechotę w tym deszczu raczej nie ma sensu. Bo i tak pięknych widoków jakie miałyby być z góry przy tej zasłonie z deszczu raczej nie będzie. Zabieramy plecaki z apteki i łapiemy marszrutkę z powrotem do Tbilisi na dworzec Didube, bo stąd nic dalej na zachód w stronę wybrzeża nie jeźdz. System jest taki, że żeby pojechać dalej zawsze trzeba cofnąć się do głównego miasta. W Tbilisi kupujemy benzynę do prymusa, bo gaz się już kończy. Kupujemy też obiad - 10 chinkali po 0,5 Lari za sztukę. Znajdujemy też autobus do Gori za 3,5 Lari od osoby. Jest tez marszrutka, ale autobus jest wygodniejszy, bo można plecaki wsadzić do bagażnika, a nie cała drogę gnieść się ze sprzętem na kolanach. W marszrutkach bagażników właściwie nie ma. Do końca pojazdu są wmontowane dodatkowe fotele i na bagaże zostaje tyle miejsca co pod siedzeniami. Niestety autobus ma też swoje wady - jest dużo, dużo większy i dużo, dużo dłużej trzeba czekać aż się zapełni. Tu jest jak w Peru trzeba czekać, aż się wszystko zapełni inaczej auto nie ruszy. I tak jak w Peru co chwilę wchodzą sprzedawcy różnych "niezbędnych" rzeczy lub żebracy proszący o wsparcie. W końcu autobus się zapełnia i jedziemy. W Gori mieście rodzinnym Stalina mijamy jego wielki pomnik na centralnym placu, ale sie nie zatrzymujemy. Naszym celem jest położone niedaleko Upliscyche. Marszrutka z dworca autobusowego kosztuje 1 Lari. Wciśnięci miedzy plecaki jedziemy. W sumie to niedaleko. Dojezdżamy. Po drugiej stronie rzeki na wzgórzu nad wodą już widać skalna twierdzę. Jest tylko jeden problem - nie ma tu mostu, a rzeka jest konkretna. Mijamy twierdzę, mijamy wieś Upliscyche i wjeżdżamy do następnej Kvakhvreli. Tu bus zakręca odbijając od rzeki. Wysiadamy. Ruszamy w stronę pierwszego od kilku kilometrów mostu wiszącego widocznego za zakrętem. Przechodzimy na druga stronę i cofamy się drogą wzdłuż rzeki do muzeum. Za mostem kończy się Kvakhvreli i idziemy wzdłuż nadbrzeżnych ogródków i sadów mając po prawej ścianę masywu skalnego. Od momentu, kiedy przekroczyliśmy rzekę idzie za nami trzech gości, którzy wyszli spod mostu, gdzie urządzali sobie jakąś imprezkę. Mimo, że nad brzegiem znalazłoby się jakieś miejsce na namiot, to jednak wolimy dojść do muzeum i spróbować rozbić się na jego terenie - bezpieczniej. Ogólnie nie lubię jak mnie ktoś tak obcesowo śledzi. Dochodzimy. Muzeum zamknięte. Jest tylko pięciu pilnujących terenu policjantów i biegające luzem psy. Prosimy, żeby nam pozwolili rozbić namiot na strzeżonym terenie. Dzwonią do dyr. muzeum i po chwili wpuszczają za bramę. Kiedy już zabraliśmy się za rozbijanie namiotu, podchodzi jeden z dwóch mówiących po rosyjsku policjantów /tu zawsze jest tak, że to ludzie w wieku ok. 40 lat i starsi. Młodsi nie pamiętają czasów komuny i już nie musieli uczyć się rosyjskiego/ i prosi, żeby poczekać minutkę, bo nie ma jeszcze zgody szefa ochrony. Przekręcamy namiot podłogą do góry, bo zaczyna padać i czekamy - 5 min. 10, 20, a deszcz pada. W końcu podchodzi strażnik i mówi, że nic z tego. Musimy opuścić teren. Pozwalają nam jednak rozbić się pod wiatą - coś w rodzaju ogródka piwnego - stojącą obok bramy. I to okazuje się strzałem w dziesiątkę, bo na zewnątrz leje i wieje, a tu sucho i jest nawet prowizoryczna ścianka chroniąca od wiatru. Rozbijamy się na betonie, a właściwie dowiązujemy do konstrukcji wiaty i przyniesionych kamlotów. Rozglądamy się za jakąś toaletą i dostępem do wody. Przy wejściu do muzeum zauważamy ujęcie wody, wiec nie ma problemu z piciem i myciem. Toaletę też znajdujemy, ale jest zamknięta, wiec pozostaje "łono przyrody". Gotujemy herbatkę na resztkach gazu i idziemy spać. Mamy solidną obstawę - 5 policjantów i 4 psy biegające dookoła.
poniedziałek, 10 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz