2.05 niedziela
Muzeum otwierają dopiero o 9. Więc z rana spokojnie wstajemy, robimy herbatkę, śniadanko i przed 10 pakujemy. Jest nieźle, nie pada. Przychodzi do nas jakiś gość i przynosi nam 2 bilety do muzeum po 3Lari za sztukę. Zostawiamy strażnikom plecaki i wspinamy się na wzgórze do skalnego miasta. Sam kompleks jest bardzo stary pochodzi gdzieś z 2 tysiąclecia p.n.e. , a nazwa oznacza twierdzę przywódcy / upali-przywódca, cyche-twierdza/. Na skalnym cyplu nad rzeka wykuto w skałach olbrzymią liczbę pomieszczeń. Jest teatr, sala tronowa, resztki murów i od strony sąsiedniego wzgórza naturalna głęboka skalna fosa. Jest też mała cerkiew, niestety zamknięta, bo dla dwójki turystów nikomu nie chciało się wchodzić z kluczami na górę. Są też olbrzymie skalne cysterny na wodę /może nawet studnie?/ obecnie częściowo zasypane. Twierdza przez te 4 tysiące lat była świadkiem wielu wydarzeń i w czasach najazdów mongolskich nie uniknęła losu pozostałych warowni. Jednak najbardziej niesamowita rzeczą jest główne wejście do twierdzy. Długi ostro nachylony tunel średnicy ok. 4m wykuty w skałach, prowadzący prosto do środka miasta, a zaczynający się bezpośrednio nad wodą. Pewnie dawniej dojście do tunelu było tylko po pomoście wzdłuż skalnej ściany nad wodą albo łodziami. My oczywiście kończymy nim zwiedzanie, bo jak zawsze wybraliśmy własna drogę i do twierdzy dostaliśmy się z tej drugiej trudniejszej strony. Przy okazji udaje się nam znaleźć kamień z dziurką dla naszego znajomego kolekcjonera. Rozglądaliśmy się za tym przez całą podroż w każdym miejscu i dopiero tutaj w końcu jest! Adam, mamy go! Będzie następny okaz do powieszenia na ścianie, tym razem pamiątka z Gruzji. Zabieramy plecaki i idziemy za most do wsi poszukać jakiś transport do Gori. Trzeba iść aż na drugie skrzyżowanie, bo z pierwszego nic nie jeździ. Czekamy na marszrutkę. W końcu udaje się nam złapać stopa i okazją podjeżdżamy do Gori - miasta, w którym urodził się Josif Wisarionowicz Dżugaszwili czyli Stalin. Wysiadamy na Placu przed monumentalnym pomnikiem generalissimusa /tytuł który sobie nadał po zwycięstwie nad Niemcami/. Robimy małą sesję zdjęć, ale idzie kiepsko, bo pomnik jest naprawdę wysoki i pod światło kiepsko się fotografuje. Ruszamy główną aleja w stronę zamykającego cały plac Muzeum Stalina. Idziemy zadrzewionym deptakiem, którego środkiem kiedyś płynęła woda tworząc malownicze kaskady nad którymi przerzucono małe mostki. Niestety to już przeszłość. Gori lata świetności ma już dawno za sobą. Przed Muzeum stoi obudowany gmachem mały stary domek - jest to oryginalny dom rodziców Stalina. Udaje się nam dołączyć do wycieczki i zaglądamy do środka - 2 izby i to wszystko. Potem ciągnąc się za ta grupą zwiedzamy salonkę czyli wagon, którym podróżował Stalin. Okazuje się, ze w tej grupie są Polacy i dowiadujemy się, ze dzisiaj ma być w Gori uroczystość nadania jednej z ulic imienia Lecha Kaczyńskiego. Niestety nikt z miejscowych nic dokładniejszego o tym nie wie. Nawet policjanci pytani o te uroczystość wzruszają ramionami. Idziemy do muzeum. Bilety wstępu po 10Lari. Dobrze, że domek i salonkę zwiedziliśmy na krzywika, bo za ten luksus trzeba by dopłacić jeszcze po 5Lari. Muzeum zwiedza się z przewodnikiem wliczonym w koszt biletu. Czas zatrzymał się tu w połowie lat 50-tych. Wszystko w peanach na cześć wielkiego rodaka Gruzina, wodza narodu sowieckiego. Zdjęcia, pamiątki, prezenty od zaprzyjaźnionych państw i zakładów pracy z różnych okazji /jest też prezent od fabryki z Polski/, buty, mundur, biurko, a nawet maska pośmiertna wodza - szósta kopia z dziewięciu wykonanych. Opuszczamy muzeum i z plecakami idziemy na zamek. Jest to wysokie obronne z samego założenia wzgórze z odrestaurowanymi częściowo murami. U podnóża przechodzimy przez plac z przejmującym pomnikiem 8 wojów gruzińskich okaleczonych w walce. Potężne siedzące w kręgu postacie w zbrojach. Niektóre z dziurami w plecach albo z uciętą głową, nogami, czy całym ramieniem. Wszystkie nadal trzymające kurczowo miecz nawet w obciętej dłoni. Robi wrażenie i przypomina o trudnej historii Gruzinów. Wchodzimy na twierdzę. Niewiele poza bramą wejściową i murami obwodowymi pozostało. Znajdujemy jedynie studnię i resztki wielkich kadzi do fermentacji wina oraz jakieś zamknięte podziemne pomieszczenie i to wszystko. Podziwiamy wspaniały widok ze wzgórza na okolicę i przy okazji udaje się nam wypatrzeć dworzec autobusowy, więc nie musimy się nikogo pytać tylko schodzimy i łapiemy marszrutkę do Khaszuri. Bo do Kutaisi, do którego chcemy się dostać nic stąd nie jeździ. W Khaszuri przesiadamy się do następnej marszrutki za 10Lari i lądujemy z jedną przesiadką w cenie biletu na miejscu. Kutaisi - stolica starożytnej Kolchidy, do której po złote runo wyprawiał się Jazon. Trafiamy tu dokładnie w dniu, w którym to mające 3,5 tysiąca lat miasto obchodzi akurat rocznice swojego założenia. Wysadzają nas przed centrum, bo główny plac z okazji święta jest zamknięty i trwa tam koncert. Przebijamy się przez tłumy młodzieży, żeby dotrzeć na druga stronę placu, skąd z bocznej uliczki odchodzą marszrutki do Monastyru Galati. Mamy pół godziny czasu i idziemy coś zjeść. Niestety tu dzisiaj istne szaleństwo i po pół godzinnym oczekiwaniu z jedzeniem w rękach wypadamy biegiem z baru i pędzimy do marszrutki, żeby nam nie uciekła. Płacimy po 1Lari i dojeżdżamy pnącymi się po zboczu wzgórza serpentynami do Galati. Przed nami zabudowania monastyru otoczonego murem. Świątynia założona została przez króla Dawida Budowniczego w 1106r. n.e. wraz z Akademią, która istnieje i funkcjonuje do dziś. Zwiedzamy świątynię z piękną mozaiką w absydzie i freskami na ścianach bocznych. Jest tez jedyny zachowany do naszych czasów portret króla Dawida. Nabieramy wody ze źródełka wybijającego pod wieżą z dzwonnicą i idziemy załatwić zgodę na rozbicie namiotu gdzieś na terenie monastyru. Niestety Akademia jest szkoła męską i po zamknięciu bram na terenie monastyru kobiety przebywać nie mogą. Trudno. Problem w tym, ze monastyr zajmuje jedyne płaskie miejsce na wzgórzu, a reszta to stromizna i las plus jakieś ruiny w oddali. Jeden z mnichów /popów?/ pokazuje nam na te ruiny i mówi, ze tam można się rozbić, tylko prosi żeby nie w środku, bo to też świątynia. Idziemy tam. Miejsca na rozbicie jest naprawdę sporo, tylko że tam akurat trwają przygotowania do jakiejś lepszej imprezy - libacji, kilkunastu facetów, ognisko i stół ze skalnych bloków zastawiony żarciem i alkoholem. Nawet nas zapraszali, ale woleliśmy podziękować, tym bardziej, ze już robiło się ciemno i zanosiło się na deszcz. Znajdujemy miejsce na stoku powyżej i rozbijamy się już w deszczu. Znowu leje, ale tym razem to dobrze, bo przyspieszy zakończenie imprezy na dole i będziemy mieli spokojną noc. Kładziemy się spać. Po godzinie imprezowicze dają w końcu za wygraną i się zwijają. Zapada cisza można zasnąć. Leje całą noc.
wtorek, 11 maja 2010
poniedziałek, 10 maja 2010
Mccheta i skalne miasto Upliscyche
1.05 sobota
Opuszczamy Tbilisi w strugach deszczu. Kiedy już chcemy wychodzić z hotelu pojawia się szef i proponuje, że nas podwiezie na drugi koniec Tbilisi na dworzec autobusowy Didube . Mamy okazję chwilę pogadać i kazuje się, że jest on dyrektorem szkoły. Wymieniamy się telefonami i adresami. Wysadza nas na dworcu, znajduje odpowiednią marszrutkę i kupuje nam bilety. Tacy są Gruzini! Jedziemy do Mcchety odległej o ok. 25 km. Gdy dojeżdżamy dalej pada. Zostawiamy plecaki w aptece i idziemy na miasto. Najpierw do katedry Sweti Cchoweli czyli Drzewo Życia. Piękne ornamenty, freski, ikony kapiące złotem i srebrem, a nad tym wszystkim ogromny - na całą szerokość i wysokość absydy - fresk przedstawiający Chrystusa. W głównej nawie zadaszony kamienny tron i coś w rodzaju wolno stojącej kapliczki, w której według przekazów pochowana jest siostra Eliasza, świadka śmierci Jezusa. To właśnie Eliasz przywiózł do Gruzji chiton, czyli szatę Jezusa. Jego siostra Sidonia, gdy dotknęła go "padła rażona wielką trwogą" i została wraz z chitonem pochowana w tym miejscu. Po pewnym czasie na jej grobie wyrósł wielki cedr libański. Gdy Gruzja przyjęła chrześcijaństwo jeden z władców kazał wybudować w tym miejscu świątynię oraz ściąć cedr i zrobić z niego kolumny do kościoła. Jedna z nich okazała się cudowna. To właśnie przy niej miała sie modlić Św. Nina i wtedy z kolumny zaczął sączyć się uzdrawiający olej. I stąd nazwa Sweti Cchoweli czyli Drzewo Życia. W czasie zwiedzania świątyni jesteśmy świadkami chrztu w tym obrządku. Małe dziecko jest zanurzane w kamiennej kadzi-chrzcielnicy /tej samej w której byli chrzczeni wszyscy władcy Gruzji począwszy od IV wieku !/, namaszczane, a następnie po zapaleniu świec kapłan /pop?/modląc się obchodzi wraz z rodzicami z dzieckiem na ręku dookoła chrzcielnicy. Wychodzimy na zewnątrz i obchodzimy świątynię wkoło. Cały kompleks był dawniej obronny. Do dzisiaj zachowały się mury, brama wjazdowa oraz część wieży z dzwonnicą. Przy okazji dostajemy ostrą reprymendę od jednego z zakonników, który uważał, że chcemy mu zrobić zdjęcie - bardzo tego nie lubią. Udajemy się do drugiej świątyni - Samtawro. Nazwa pochodzi od słowa "mtawro" oznaczającego ogrody władcy. Jest to cały zespół budynków, z których wyróżnia się świątynia i dzwonnica. W świątyni znajduje się grób pierwszego chrześcijańskiego króla Kartli - Miriama i jego żony Nany. Mamy już za sobą chrzest, a tu wchodząc mijamy parę nowożeńców po ceremonii ślubnej. Do tego przy kościele widzimy grupę ludzi pod wielkim parasolem stojącą przy jakimś grobie pełnym kwiatów. Wtedy myśleliśmy, że to jakieś uroczystości związane z pochówkiem, wiec się tam nie pchaliśmy. A tymczasem było to kolejne święte miejsce słynące cudami - z nagrobka wypływa cudowny olej, który wierni zbierają do buteleczek i zabierają do domów, żeby leczyć chorych. /Ale o tym dowiemy się dopiero za 3 dni./ Schodzimy do miasteczka. Jest jeszcze w "pobliżu" na wzgórzu monastyr Dżwari, na który też mieliśmy ochotę, ale na piechotę to około 2h w jedna stronę z ostrym podejściem w deszczu, albo 25 Lari za taxi. Taksówka wychodzi drogo, więc odpada, a 4 godzinna wycieczka na piechotę w tym deszczu raczej nie ma sensu. Bo i tak pięknych widoków jakie miałyby być z góry przy tej zasłonie z deszczu raczej nie będzie. Zabieramy plecaki z apteki i łapiemy marszrutkę z powrotem do Tbilisi na dworzec Didube, bo stąd nic dalej na zachód w stronę wybrzeża nie jeźdz. System jest taki, że żeby pojechać dalej zawsze trzeba cofnąć się do głównego miasta. W Tbilisi kupujemy benzynę do prymusa, bo gaz się już kończy. Kupujemy też obiad - 10 chinkali po 0,5 Lari za sztukę. Znajdujemy też autobus do Gori za 3,5 Lari od osoby. Jest tez marszrutka, ale autobus jest wygodniejszy, bo można plecaki wsadzić do bagażnika, a nie cała drogę gnieść się ze sprzętem na kolanach. W marszrutkach bagażników właściwie nie ma. Do końca pojazdu są wmontowane dodatkowe fotele i na bagaże zostaje tyle miejsca co pod siedzeniami. Niestety autobus ma też swoje wady - jest dużo, dużo większy i dużo, dużo dłużej trzeba czekać aż się zapełni. Tu jest jak w Peru trzeba czekać, aż się wszystko zapełni inaczej auto nie ruszy. I tak jak w Peru co chwilę wchodzą sprzedawcy różnych "niezbędnych" rzeczy lub żebracy proszący o wsparcie. W końcu autobus się zapełnia i jedziemy. W Gori mieście rodzinnym Stalina mijamy jego wielki pomnik na centralnym placu, ale sie nie zatrzymujemy. Naszym celem jest położone niedaleko Upliscyche. Marszrutka z dworca autobusowego kosztuje 1 Lari. Wciśnięci miedzy plecaki jedziemy. W sumie to niedaleko. Dojezdżamy. Po drugiej stronie rzeki na wzgórzu nad wodą już widać skalna twierdzę. Jest tylko jeden problem - nie ma tu mostu, a rzeka jest konkretna. Mijamy twierdzę, mijamy wieś Upliscyche i wjeżdżamy do następnej Kvakhvreli. Tu bus zakręca odbijając od rzeki. Wysiadamy. Ruszamy w stronę pierwszego od kilku kilometrów mostu wiszącego widocznego za zakrętem. Przechodzimy na druga stronę i cofamy się drogą wzdłuż rzeki do muzeum. Za mostem kończy się Kvakhvreli i idziemy wzdłuż nadbrzeżnych ogródków i sadów mając po prawej ścianę masywu skalnego. Od momentu, kiedy przekroczyliśmy rzekę idzie za nami trzech gości, którzy wyszli spod mostu, gdzie urządzali sobie jakąś imprezkę. Mimo, że nad brzegiem znalazłoby się jakieś miejsce na namiot, to jednak wolimy dojść do muzeum i spróbować rozbić się na jego terenie - bezpieczniej. Ogólnie nie lubię jak mnie ktoś tak obcesowo śledzi. Dochodzimy. Muzeum zamknięte. Jest tylko pięciu pilnujących terenu policjantów i biegające luzem psy. Prosimy, żeby nam pozwolili rozbić namiot na strzeżonym terenie. Dzwonią do dyr. muzeum i po chwili wpuszczają za bramę. Kiedy już zabraliśmy się za rozbijanie namiotu, podchodzi jeden z dwóch mówiących po rosyjsku policjantów /tu zawsze jest tak, że to ludzie w wieku ok. 40 lat i starsi. Młodsi nie pamiętają czasów komuny i już nie musieli uczyć się rosyjskiego/ i prosi, żeby poczekać minutkę, bo nie ma jeszcze zgody szefa ochrony. Przekręcamy namiot podłogą do góry, bo zaczyna padać i czekamy - 5 min. 10, 20, a deszcz pada. W końcu podchodzi strażnik i mówi, że nic z tego. Musimy opuścić teren. Pozwalają nam jednak rozbić się pod wiatą - coś w rodzaju ogródka piwnego - stojącą obok bramy. I to okazuje się strzałem w dziesiątkę, bo na zewnątrz leje i wieje, a tu sucho i jest nawet prowizoryczna ścianka chroniąca od wiatru. Rozbijamy się na betonie, a właściwie dowiązujemy do konstrukcji wiaty i przyniesionych kamlotów. Rozglądamy się za jakąś toaletą i dostępem do wody. Przy wejściu do muzeum zauważamy ujęcie wody, wiec nie ma problemu z piciem i myciem. Toaletę też znajdujemy, ale jest zamknięta, wiec pozostaje "łono przyrody". Gotujemy herbatkę na resztkach gazu i idziemy spać. Mamy solidną obstawę - 5 policjantów i 4 psy biegające dookoła.
Opuszczamy Tbilisi w strugach deszczu. Kiedy już chcemy wychodzić z hotelu pojawia się szef i proponuje, że nas podwiezie na drugi koniec Tbilisi na dworzec autobusowy Didube . Mamy okazję chwilę pogadać i kazuje się, że jest on dyrektorem szkoły. Wymieniamy się telefonami i adresami. Wysadza nas na dworcu, znajduje odpowiednią marszrutkę i kupuje nam bilety. Tacy są Gruzini! Jedziemy do Mcchety odległej o ok. 25 km. Gdy dojeżdżamy dalej pada. Zostawiamy plecaki w aptece i idziemy na miasto. Najpierw do katedry Sweti Cchoweli czyli Drzewo Życia. Piękne ornamenty, freski, ikony kapiące złotem i srebrem, a nad tym wszystkim ogromny - na całą szerokość i wysokość absydy - fresk przedstawiający Chrystusa. W głównej nawie zadaszony kamienny tron i coś w rodzaju wolno stojącej kapliczki, w której według przekazów pochowana jest siostra Eliasza, świadka śmierci Jezusa. To właśnie Eliasz przywiózł do Gruzji chiton, czyli szatę Jezusa. Jego siostra Sidonia, gdy dotknęła go "padła rażona wielką trwogą" i została wraz z chitonem pochowana w tym miejscu. Po pewnym czasie na jej grobie wyrósł wielki cedr libański. Gdy Gruzja przyjęła chrześcijaństwo jeden z władców kazał wybudować w tym miejscu świątynię oraz ściąć cedr i zrobić z niego kolumny do kościoła. Jedna z nich okazała się cudowna. To właśnie przy niej miała sie modlić Św. Nina i wtedy z kolumny zaczął sączyć się uzdrawiający olej. I stąd nazwa Sweti Cchoweli czyli Drzewo Życia. W czasie zwiedzania świątyni jesteśmy świadkami chrztu w tym obrządku. Małe dziecko jest zanurzane w kamiennej kadzi-chrzcielnicy /tej samej w której byli chrzczeni wszyscy władcy Gruzji począwszy od IV wieku !/, namaszczane, a następnie po zapaleniu świec kapłan /pop?/modląc się obchodzi wraz z rodzicami z dzieckiem na ręku dookoła chrzcielnicy. Wychodzimy na zewnątrz i obchodzimy świątynię wkoło. Cały kompleks był dawniej obronny. Do dzisiaj zachowały się mury, brama wjazdowa oraz część wieży z dzwonnicą. Przy okazji dostajemy ostrą reprymendę od jednego z zakonników, który uważał, że chcemy mu zrobić zdjęcie - bardzo tego nie lubią. Udajemy się do drugiej świątyni - Samtawro. Nazwa pochodzi od słowa "mtawro" oznaczającego ogrody władcy. Jest to cały zespół budynków, z których wyróżnia się świątynia i dzwonnica. W świątyni znajduje się grób pierwszego chrześcijańskiego króla Kartli - Miriama i jego żony Nany. Mamy już za sobą chrzest, a tu wchodząc mijamy parę nowożeńców po ceremonii ślubnej. Do tego przy kościele widzimy grupę ludzi pod wielkim parasolem stojącą przy jakimś grobie pełnym kwiatów. Wtedy myśleliśmy, że to jakieś uroczystości związane z pochówkiem, wiec się tam nie pchaliśmy. A tymczasem było to kolejne święte miejsce słynące cudami - z nagrobka wypływa cudowny olej, który wierni zbierają do buteleczek i zabierają do domów, żeby leczyć chorych. /Ale o tym dowiemy się dopiero za 3 dni./ Schodzimy do miasteczka. Jest jeszcze w "pobliżu" na wzgórzu monastyr Dżwari, na który też mieliśmy ochotę, ale na piechotę to około 2h w jedna stronę z ostrym podejściem w deszczu, albo 25 Lari za taxi. Taksówka wychodzi drogo, więc odpada, a 4 godzinna wycieczka na piechotę w tym deszczu raczej nie ma sensu. Bo i tak pięknych widoków jakie miałyby być z góry przy tej zasłonie z deszczu raczej nie będzie. Zabieramy plecaki z apteki i łapiemy marszrutkę z powrotem do Tbilisi na dworzec Didube, bo stąd nic dalej na zachód w stronę wybrzeża nie jeźdz. System jest taki, że żeby pojechać dalej zawsze trzeba cofnąć się do głównego miasta. W Tbilisi kupujemy benzynę do prymusa, bo gaz się już kończy. Kupujemy też obiad - 10 chinkali po 0,5 Lari za sztukę. Znajdujemy też autobus do Gori za 3,5 Lari od osoby. Jest tez marszrutka, ale autobus jest wygodniejszy, bo można plecaki wsadzić do bagażnika, a nie cała drogę gnieść się ze sprzętem na kolanach. W marszrutkach bagażników właściwie nie ma. Do końca pojazdu są wmontowane dodatkowe fotele i na bagaże zostaje tyle miejsca co pod siedzeniami. Niestety autobus ma też swoje wady - jest dużo, dużo większy i dużo, dużo dłużej trzeba czekać aż się zapełni. Tu jest jak w Peru trzeba czekać, aż się wszystko zapełni inaczej auto nie ruszy. I tak jak w Peru co chwilę wchodzą sprzedawcy różnych "niezbędnych" rzeczy lub żebracy proszący o wsparcie. W końcu autobus się zapełnia i jedziemy. W Gori mieście rodzinnym Stalina mijamy jego wielki pomnik na centralnym placu, ale sie nie zatrzymujemy. Naszym celem jest położone niedaleko Upliscyche. Marszrutka z dworca autobusowego kosztuje 1 Lari. Wciśnięci miedzy plecaki jedziemy. W sumie to niedaleko. Dojezdżamy. Po drugiej stronie rzeki na wzgórzu nad wodą już widać skalna twierdzę. Jest tylko jeden problem - nie ma tu mostu, a rzeka jest konkretna. Mijamy twierdzę, mijamy wieś Upliscyche i wjeżdżamy do następnej Kvakhvreli. Tu bus zakręca odbijając od rzeki. Wysiadamy. Ruszamy w stronę pierwszego od kilku kilometrów mostu wiszącego widocznego za zakrętem. Przechodzimy na druga stronę i cofamy się drogą wzdłuż rzeki do muzeum. Za mostem kończy się Kvakhvreli i idziemy wzdłuż nadbrzeżnych ogródków i sadów mając po prawej ścianę masywu skalnego. Od momentu, kiedy przekroczyliśmy rzekę idzie za nami trzech gości, którzy wyszli spod mostu, gdzie urządzali sobie jakąś imprezkę. Mimo, że nad brzegiem znalazłoby się jakieś miejsce na namiot, to jednak wolimy dojść do muzeum i spróbować rozbić się na jego terenie - bezpieczniej. Ogólnie nie lubię jak mnie ktoś tak obcesowo śledzi. Dochodzimy. Muzeum zamknięte. Jest tylko pięciu pilnujących terenu policjantów i biegające luzem psy. Prosimy, żeby nam pozwolili rozbić namiot na strzeżonym terenie. Dzwonią do dyr. muzeum i po chwili wpuszczają za bramę. Kiedy już zabraliśmy się za rozbijanie namiotu, podchodzi jeden z dwóch mówiących po rosyjsku policjantów /tu zawsze jest tak, że to ludzie w wieku ok. 40 lat i starsi. Młodsi nie pamiętają czasów komuny i już nie musieli uczyć się rosyjskiego/ i prosi, żeby poczekać minutkę, bo nie ma jeszcze zgody szefa ochrony. Przekręcamy namiot podłogą do góry, bo zaczyna padać i czekamy - 5 min. 10, 20, a deszcz pada. W końcu podchodzi strażnik i mówi, że nic z tego. Musimy opuścić teren. Pozwalają nam jednak rozbić się pod wiatą - coś w rodzaju ogródka piwnego - stojącą obok bramy. I to okazuje się strzałem w dziesiątkę, bo na zewnątrz leje i wieje, a tu sucho i jest nawet prowizoryczna ścianka chroniąca od wiatru. Rozbijamy się na betonie, a właściwie dowiązujemy do konstrukcji wiaty i przyniesionych kamlotów. Rozglądamy się za jakąś toaletą i dostępem do wody. Przy wejściu do muzeum zauważamy ujęcie wody, wiec nie ma problemu z piciem i myciem. Toaletę też znajdujemy, ale jest zamknięta, wiec pozostaje "łono przyrody". Gotujemy herbatkę na resztkach gazu i idziemy spać. Mamy solidną obstawę - 5 policjantów i 4 psy biegające dookoła.
niedziela, 9 maja 2010
Zwiedzanie Tbilisi
30.04 Piątek
Umyci i wyspani po śniadaniu w hotelu - właściciel dał nam czajnik bezprzewodowy - idziemy na miasto. Schodzimy nad rzekę mijając po drodze świątynię M.B. Metechskiej i pomnik założyciela stolicy króla Wachtanga posadowione na wysokim urwistym brzegu nad rz.Kurą. Idziemy w stronę górującego nad miastem zamku przy którym znajduje się wielki połyskujący w słońcu pomnik Matki Gruzji w jednej ręce z mieczem dla wrogów i pucharem wina dla przyjaciół w drugiej. Przechodzimy przez most i ulicę. Tutaj to walka o życie. Przejście na druga stronę ulicy to wyczyn. A przejście dla pieszych i światła to tylko oznaczenie, że tu możesz spróbować - może ci się uda. Niby są po dwa pasy w każdą stronę, ale kiedy tylko któryś się trochę opróżni natychmiast jest zajmowany przez samochody jadące w przeciwnym kierunku. Tak, że nagle cały most staje się pasem ruchu w jedną stronę i samochody chcące jechać swoim pasem w drugą - właściwą stronę nie maja już miejsca i ... jada sobie po chodniku rozganiając pieszych. Nigdy nie wiesz kiedy i z której strony zostaniesz zaatakowany! Nawet na ulicach jednokierunkowych trzeba mieć oczy z tyłu głowy, bo może nagle wyskoczyć coś jadącego pod prąd. Po drugiej stronie rzeki zaglądamy po drodze do łaźni czyli Bani Carskich, które znajdują się pod ziemią, a na powierzchnię wystają tylko śmieszne ceglane kopuły z kominkami. Łaźnie działają do dziś i godzina przyjemności dla 2 osób kosztuje 40 Lari. Dalej w głębi stoi jeszcze jedna łaźnia tzw. Pstra z piękną kolorową fasadą w stylu mauretańskim. Skręcamy w prawo i wąskimi uliczkami pośród rozwalających się ruder /mimo, że to centrum stolicy!/- większość domów jest w opłakanym stanie, część po prostu pęka i się wali - wspinamy się w stronę zamku. Część z tych domów jest rozbierana, a część remontowana. Metody pracy i technologia przypominają jak nic czasy "późnej komuny" w Polsce. Wszystko tak na odwal, byle by było. Widać tu biedę i silną separację Gruzji w tym regionie świata. Z jednej Rosja, która do dziś nie może się pogodzić z secesją Gruzji i próbuje zaszkodzić jej jak tylko się da, podburzając różne mniejsości narodowe do działań separatystycznych i co jakiś czas przymykając lub nawet zakręcając kurek z gazem, ropą i energią elektryczną /Gruzja jest zupełnie uzależniona od dostaw z Rosji/, z drugiej strony bogata i przez to droga, muzułmańska Turcja będąca przez lata okupantem Gruzji, a z trzeciej nie najbardziej przychylnie nastawieni, również nie najbogatsi Azerowie i Ormianie roztrząsający od lat własne animozje. Po drodze na zamek znajdujemy wejście do dawnych ogrodów carskich w których obecnie mieści się ogród botaniczny. Wejście kosztuje tylko 1 Lari. Jest to piękne miejsce kolorowe i pachnące kwiatami. Chodzimy ścieżynkami i podziwiamy. Dochodzimy do wodospadu i mostu nad nim, który łączy starą i nową część ogrodu. Wyżej za wodospadem trafiamy na ścieżynkę, która doprowadza nas do olbrzymiego nowoczesnego luksusowego hotelu z pięknym zewnętrznym basenem. Hotel cały ze szkła i aluminium wygląda jak stacja kosmiczna. Prawdopodobnie cała ta część góry z hotelem należy do najbogatszego człowieka w Gruzji Badri'a Patarkaciszwili, który finansuje też utrzymanie ogrodu botanicznego. Po obejściu ogrodu wracamy do wyjścia i dalej pniemy się w górę na zamek. Wejście darmowe, ale szału nie ma. Pozostały tylko: brama, resztki murów i część wież oraz cerkiew z freskami, które przypominają do złudzenie te, które oglądaliśmy w bizantyjskich kościołach w Kapadocji. Te same kolory, przedstawienia świętych, historii biblijnych, ich kolejność i sposób rozmieszczenia. Schodzimy do miasta inną drogą, też całą zdemontowaną i w remoncie, wiodącą również pośród rozsypujących się ruder. Idziemy do katedry Sioni, w której przechowywany jest krzyż św. Niny zrobiony z dwóch pędów winorośli powiązanych włosami.
Św. Ninę uważa się za tę, która przyniosła chrześcijaństwo do Gruzji. Lawirując uliczkami dochodzimy do placu Swobody, skąd zaczyna się główna ulica Tbilisi - Rustaveli. Idziemy i Oli coraz bardziej rzednie mina. Wszystko, co chciała zobaczyć, albo jest w remoncie, albo właśnie zamknięte. Czyli odpada Muzeum Narodowe, Opera, Pałac Młodzieży, czyli dawny pałac Gubernatora Kaukazu. Otwarty jest jedynie kościół Kaszweti po drugiej stronie alei. Domy przy al. Rustaveli mają odnowione fasady z charakterystycznymi zdobionymi metaloplastyką balkonami. Dochodzimy do placu Republiki. Tutaj też prace remontowe. Dawny ogromny gmach poczty zamieniają na hotel. Wracając trafiamy na opisywaną w przewodniku restaurację - Dom Chinkali. Restauracja w formie sali kinowej z lożami, w której serwują różne odmiany chinkali. Są to pierożki w formie zamkniętych sakiewek wypełnionych mięsem, serem, albo np grzybami. Je się je trzymając rękoma do góry "nogami", czyli trzymając za "wiązanie" sakiewki. Trzeba uważać, żeby nie wypłynął sos znajdujący się wewnątrz. Wracając wchodzimy do kościoła Kaszweti na przeciw Pałacu Mlodzieży, przed którym trwa właśnie jakaś manifestacja z flagami. Próbujemy zajrzeć jeszcze do gmachu Bibliotek Narodowej, ale nie chcą nas wpuścić - trzeba mieć na to jakieś specjalne zezwolenia. Wąskimi uliczkami schodzimy nad Mtkvari, czyli rzekę Kurę i dochodzimy do Bazyliki Anczischatyjskiej z V-VI w. ne. niestety późniejsze przebudowy znacznie zmieniły jej pierwotny układ wnętrza. Dodane wielkie, grube, ceglane kolumny zupełnie nie pasują do wcześniejszego założenia architektonicznego wnętrza. Idąc wzdłuż rzeki trafiamy na zbiegowisko ludzi. Nad rzeką rozpięto stalowa linę z odciągami, a przy brzegu na pontonie siedzi ekipa ratownicza. Stajemy i czekamy - powinno coś się wydarzyć. Czekamy, czekamy i nic. Nie za bardzo wiemy o co chodzi, więc ruszamy dalej. Z narażeniem życia przebijamy się przez most i skrzyżowanie po drugiej stronie rzeki pośród rzeki rozpędzony aut łamiących wszelkie prawa o ruchu drogowym. Wchodzimy na wzgórze do Metechi - świątyni M.B. Metechskiej stojącej na urwisku nad rzeką. Jest to jeden z najbardziej znanych symboli Tbilisi. Podziwiamy widok ze skarpy na Stare Miasto, Carskie Banie, zamek oraz na gęstniejący ciągle tłum nad rzeką. Pewnie coś się będzie jednak działo, ale na razie nic się nie dzieje, a my nie mamy czasu, żeby tak stać i czekać na nie wiadomo co. Ruszamy dalej w górę w stronę Pałacu Daradżani zbudowanego z kamieni rzecznych i resztek dawnego zamku. Żeby tam dojść odbijamy od głównej ulicy w prawo w dzielnicę gdzie czas zatrzymał się już dawno temu. Zamiast bruku, czy asfaltu gliniane klepisko zasypane śmieciami, po bokach zamieszkane tylko częściowo rudery o popękanych rozpadających się ścianach. Trochę tu strasznie. W końcu po 200 metrach dochodzimy do bardziej ucywilizowanej uliczki, a w końcu do małej cerkwi w miejscu pałacu. Reszta jest niestety prywatna i wejść nie można. Teraz jeszcze tylko najnowsza i największa zarazem świątynia w Gruzji, a właściwie cały kompleks świątynny. Jesteśmy zadziwieni ilością młodzieży. Odwrotnie niż u nas pełno tu młodych ludzi, którzy przyszli się pomodlić.Wracamy do hotelu.
Umyci i wyspani po śniadaniu w hotelu - właściciel dał nam czajnik bezprzewodowy - idziemy na miasto. Schodzimy nad rzekę mijając po drodze świątynię M.B. Metechskiej i pomnik założyciela stolicy króla Wachtanga posadowione na wysokim urwistym brzegu nad rz.Kurą. Idziemy w stronę górującego nad miastem zamku przy którym znajduje się wielki połyskujący w słońcu pomnik Matki Gruzji w jednej ręce z mieczem dla wrogów i pucharem wina dla przyjaciół w drugiej. Przechodzimy przez most i ulicę. Tutaj to walka o życie. Przejście na druga stronę ulicy to wyczyn. A przejście dla pieszych i światła to tylko oznaczenie, że tu możesz spróbować - może ci się uda. Niby są po dwa pasy w każdą stronę, ale kiedy tylko któryś się trochę opróżni natychmiast jest zajmowany przez samochody jadące w przeciwnym kierunku. Tak, że nagle cały most staje się pasem ruchu w jedną stronę i samochody chcące jechać swoim pasem w drugą - właściwą stronę nie maja już miejsca i ... jada sobie po chodniku rozganiając pieszych. Nigdy nie wiesz kiedy i z której strony zostaniesz zaatakowany! Nawet na ulicach jednokierunkowych trzeba mieć oczy z tyłu głowy, bo może nagle wyskoczyć coś jadącego pod prąd. Po drugiej stronie rzeki zaglądamy po drodze do łaźni czyli Bani Carskich, które znajdują się pod ziemią, a na powierzchnię wystają tylko śmieszne ceglane kopuły z kominkami. Łaźnie działają do dziś i godzina przyjemności dla 2 osób kosztuje 40 Lari. Dalej w głębi stoi jeszcze jedna łaźnia tzw. Pstra z piękną kolorową fasadą w stylu mauretańskim. Skręcamy w prawo i wąskimi uliczkami pośród rozwalających się ruder /mimo, że to centrum stolicy!/- większość domów jest w opłakanym stanie, część po prostu pęka i się wali - wspinamy się w stronę zamku. Część z tych domów jest rozbierana, a część remontowana. Metody pracy i technologia przypominają jak nic czasy "późnej komuny" w Polsce. Wszystko tak na odwal, byle by było. Widać tu biedę i silną separację Gruzji w tym regionie świata. Z jednej Rosja, która do dziś nie może się pogodzić z secesją Gruzji i próbuje zaszkodzić jej jak tylko się da, podburzając różne mniejsości narodowe do działań separatystycznych i co jakiś czas przymykając lub nawet zakręcając kurek z gazem, ropą i energią elektryczną /Gruzja jest zupełnie uzależniona od dostaw z Rosji/, z drugiej strony bogata i przez to droga, muzułmańska Turcja będąca przez lata okupantem Gruzji, a z trzeciej nie najbardziej przychylnie nastawieni, również nie najbogatsi Azerowie i Ormianie roztrząsający od lat własne animozje. Po drodze na zamek znajdujemy wejście do dawnych ogrodów carskich w których obecnie mieści się ogród botaniczny. Wejście kosztuje tylko 1 Lari. Jest to piękne miejsce kolorowe i pachnące kwiatami. Chodzimy ścieżynkami i podziwiamy. Dochodzimy do wodospadu i mostu nad nim, który łączy starą i nową część ogrodu. Wyżej za wodospadem trafiamy na ścieżynkę, która doprowadza nas do olbrzymiego nowoczesnego luksusowego hotelu z pięknym zewnętrznym basenem. Hotel cały ze szkła i aluminium wygląda jak stacja kosmiczna. Prawdopodobnie cała ta część góry z hotelem należy do najbogatszego człowieka w Gruzji Badri'a Patarkaciszwili, który finansuje też utrzymanie ogrodu botanicznego. Po obejściu ogrodu wracamy do wyjścia i dalej pniemy się w górę na zamek. Wejście darmowe, ale szału nie ma. Pozostały tylko: brama, resztki murów i część wież oraz cerkiew z freskami, które przypominają do złudzenie te, które oglądaliśmy w bizantyjskich kościołach w Kapadocji. Te same kolory, przedstawienia świętych, historii biblijnych, ich kolejność i sposób rozmieszczenia. Schodzimy do miasta inną drogą, też całą zdemontowaną i w remoncie, wiodącą również pośród rozsypujących się ruder. Idziemy do katedry Sioni, w której przechowywany jest krzyż św. Niny zrobiony z dwóch pędów winorośli powiązanych włosami.
Św. Ninę uważa się za tę, która przyniosła chrześcijaństwo do Gruzji. Lawirując uliczkami dochodzimy do placu Swobody, skąd zaczyna się główna ulica Tbilisi - Rustaveli. Idziemy i Oli coraz bardziej rzednie mina. Wszystko, co chciała zobaczyć, albo jest w remoncie, albo właśnie zamknięte. Czyli odpada Muzeum Narodowe, Opera, Pałac Młodzieży, czyli dawny pałac Gubernatora Kaukazu. Otwarty jest jedynie kościół Kaszweti po drugiej stronie alei. Domy przy al. Rustaveli mają odnowione fasady z charakterystycznymi zdobionymi metaloplastyką balkonami. Dochodzimy do placu Republiki. Tutaj też prace remontowe. Dawny ogromny gmach poczty zamieniają na hotel. Wracając trafiamy na opisywaną w przewodniku restaurację - Dom Chinkali. Restauracja w formie sali kinowej z lożami, w której serwują różne odmiany chinkali. Są to pierożki w formie zamkniętych sakiewek wypełnionych mięsem, serem, albo np grzybami. Je się je trzymając rękoma do góry "nogami", czyli trzymając za "wiązanie" sakiewki. Trzeba uważać, żeby nie wypłynął sos znajdujący się wewnątrz. Wracając wchodzimy do kościoła Kaszweti na przeciw Pałacu Mlodzieży, przed którym trwa właśnie jakaś manifestacja z flagami. Próbujemy zajrzeć jeszcze do gmachu Bibliotek Narodowej, ale nie chcą nas wpuścić - trzeba mieć na to jakieś specjalne zezwolenia. Wąskimi uliczkami schodzimy nad Mtkvari, czyli rzekę Kurę i dochodzimy do Bazyliki Anczischatyjskiej z V-VI w. ne. niestety późniejsze przebudowy znacznie zmieniły jej pierwotny układ wnętrza. Dodane wielkie, grube, ceglane kolumny zupełnie nie pasują do wcześniejszego założenia architektonicznego wnętrza. Idąc wzdłuż rzeki trafiamy na zbiegowisko ludzi. Nad rzeką rozpięto stalowa linę z odciągami, a przy brzegu na pontonie siedzi ekipa ratownicza. Stajemy i czekamy - powinno coś się wydarzyć. Czekamy, czekamy i nic. Nie za bardzo wiemy o co chodzi, więc ruszamy dalej. Z narażeniem życia przebijamy się przez most i skrzyżowanie po drugiej stronie rzeki pośród rzeki rozpędzony aut łamiących wszelkie prawa o ruchu drogowym. Wchodzimy na wzgórze do Metechi - świątyni M.B. Metechskiej stojącej na urwisku nad rzeką. Jest to jeden z najbardziej znanych symboli Tbilisi. Podziwiamy widok ze skarpy na Stare Miasto, Carskie Banie, zamek oraz na gęstniejący ciągle tłum nad rzeką. Pewnie coś się będzie jednak działo, ale na razie nic się nie dzieje, a my nie mamy czasu, żeby tak stać i czekać na nie wiadomo co. Ruszamy dalej w górę w stronę Pałacu Daradżani zbudowanego z kamieni rzecznych i resztek dawnego zamku. Żeby tam dojść odbijamy od głównej ulicy w prawo w dzielnicę gdzie czas zatrzymał się już dawno temu. Zamiast bruku, czy asfaltu gliniane klepisko zasypane śmieciami, po bokach zamieszkane tylko częściowo rudery o popękanych rozpadających się ścianach. Trochę tu strasznie. W końcu po 200 metrach dochodzimy do bardziej ucywilizowanej uliczki, a w końcu do małej cerkwi w miejscu pałacu. Reszta jest niestety prywatna i wejść nie można. Teraz jeszcze tylko najnowsza i największa zarazem świątynia w Gruzji, a właściwie cały kompleks świątynny. Jesteśmy zadziwieni ilością młodzieży. Odwrotnie niż u nas pełno tu młodych ludzi, którzy przyszli się pomodlić.Wracamy do hotelu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)